O tym, że „rude elfickie małpy”* wcale nie muszą być najgorsze …

…czyli moje wrażenia po 2-giej części Hobbita

Zacznijmy od tytułu, czyli od tego, czego się bałam. A mianowicie – bałam się postaci Tauriel. Bardzo się bałam, że będzie tam wepchnięta na siłę i kompletnie nie będzie pasować. I bałam się, że faktycznie będzie „rudą małpą”. W tym przypadku bardzo pozytywnie się rozczarowałam.

Ale po kolei…

Na film poszłam do nowo otwartego po remoncie kina w moim mieście rodzinnym. Szczerze mówiąc – trochę z duszą na ramieniu, jak to będzie w tej małej salce i na tym małym ekranie wyglądać. Nie miałam też zbytniego wyboru co do wersji (na szczęście mogłam iść na napisy, nie na dubbing!), wszystkie seanse obligatoryjnie odbywały się w 3D (ale nie w technice 48-klatkowej). I była to pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy już na samym początku filmu. 3D jest świetne! Jak bardzo długo nie mogłam się przekonać, że ta technika ma sens w przypadku filmów aktorskich, a nie animowanych bajek, tak muszę przyznać, że ten film rozwiał wszelkie moje wątpliwości. Dobrze zrobione 3D (a to niestety jeszcze nie wszystkim wychodzi tak jak powinno) jest rzeczą naprawdę świetną. W tym filmie widać to już po początkowej sekwencji rozmowy w karczmie. A później jest już tylko lepiej (wielkie brawa za pszczoły,  głowę orka i sekwencję z beczkami, gdzie ktoś wpadł na to, aby umieścić kamerę „w środku akcji”!).

Ogromne brawa – tym razem podobnie jak w części pierwszej, a nawet jeszcze bardziej – należą się grafikom i animatorom. A także wszystkim osobom odpowiedzialnym za technikę motion capture (ale o tym będzie jeszcze za chwilę).Wszelkie graficznie dorabiane elementy, postaci, widoki… są naprawdę wspaniałe. Dodatkowo oczywiście John Howe i Alan Lee (jak zawsze!) stanęli na wysokości zadania. Plenery, lokacje, stroje… Wszystko za co tylko może odpowiadać ilustrator, czyli wszelkie wrażenia wizualne, które tworzyli swoimi ilustracjami i conceptual artami… wielkie brawa i ukłony! Osobiste odznaczenie przyznaję w tej kategorii za scenę magicznej walki Gandalfa z Czarnoksiężnikiem w Dol Guldur. Ogląda się to po prostu bajecznie!…

Co do samej historii – owszem, jest pozmieniana. Owszem, jest dodanych sporo rzeczy, których w Hobbicie nie było, a co do których jestem prawie pewna, że nie występowały też w History of Middle-earth, na której również (podobno) dość  mocno scenarzyści się opierali. Owszem, jest postać Tauriel, która została przez scenarzystów całkowicie wymyślona. Ale… to dalej jest Hobbit. To dalej jest Tolkien  I to bardzo dobry Tolkien. Do tego stopnia, że ja – będąc osobą naprawdę walniętą na punkcie dobrego odwzorowywania realiów zarówno książkowych jak i historycznych – nie miałam (i dalej nie mam) zbyt wielkich zastrzeżeń.

No dobra. Jedno mam. Takie większe. A mianowicie – i to zaskoczenie… Nie, nie Tauriel. Tylko inna postać elfa. Elfa występującego w Hobbicie. Tak, proszę państwa. Najgorzej wygląda jeden z nielicznych elfów uprawnionych fabułą książki, a mianowicie – Thranduil. I nie, nie mam nic przeciwko temu jak wygląda, bo kostium i charakteryzacja są akurat bardzo dobre. Natomiast bardzo przeszkadzało mi to, jak się zachowuje, a właściwie, żeby być precyzyjnym – głównie to, jak się porusza. Więcej elfickiej godności, opanowania i płynności ruchów mają Legolas i Tauriel (czyli zwykła, prosta elfka będąca dowódcą straży i podówczas młody – jak na elfickie standardy – książę) niż król całej krainy. Coś tu jest trochę nie tak… Faktem jest też, że postać ta została mocno spłaszczona, pokazana bardzo jednowymiarowo.  Ale powiedzmy, że pewnych uproszczeń nie da się uniknąć… Kilka scen z Tauriel też sprawiło, że zamieniłam się w wielki znak zapytania. Dla kogoś, kto orientuje się trochę bardziej w twórczości Tolkiena będą one… dziwne. Ale nie powiem nic więcej. Spoilers! ;) Nie przyćmiły jednak ogólnego wrażenia tego, że postać – mimo wszystko – ma sens i rację bytu.

Kolejną rzeczą, którą ja zrobiłabym inaczej – ale której już się nie czepiam, to po prostu różnice w wyobraźni między mną a reżyserem – jest wygląd Beorna, który w postaci ludzkiej wyglądał dla mnie za bardzo jak… faun. Był bardzo wysoki, ale szczupły i z pociągłą, długą twarzą. A „mój” Beorn powinien być wielkim jak trzydrzwiowa szafa, barczystym, zarośniętym facetem. Takim właśnie „misiowatym”. Choć trzeba przyznać, że wszystko poza tym, co go dotyczyło, było zrobione bardzo dobrze. Tak bardzo, że żałowałam, że jest go tak mało. ;)

Za grę aktorską po raz kolejny trzeba pochwalić – głównie Richarda Armitage’a (Thorin) i Martina Freemana (Bilbo). Z każdą częścią udowadniają prawidłowość decyzji o zaangażowaniu ich do tych ról. Pochwały należą się także Luke’owi Evansowi (Bard). Tego jak on zagra również się bałam, bo po zwiastunach miałam dziwne wrażenie, że plan był taki, żeby zaangażować drugiego Orlando Blooma. W charakteryzacji z „Piratów z Kraibów”. Na szczęście nie. Tzn. tak. Jeśli chodzi o wygląd. Gra aktorska jednak do pewnego stopnia to wrażenie zaciera i widać, że mamy do czynienia jednak z inną postacią niż niejaki William Turner.

Teraz natomiast, już na koniec i na deser przyszedł czas na największą (także dosłownie!) zaletę tego filmu. Czyli SMOKA! :D „Morda gadzia”* jest przewspaniała. Ale po kolei. Po zwiastunach też się bardzo bałam jak to będzie wyglądać w filmie (bo on nie był czarny, bo on nie był taki mały, bo… itepe. itede.). Wiedziałam, że głos będzie w porządku, tutaj nie sądziłam, żeby Cumberbatch miał jakoś dramatycznie zawieść. Ale rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania! Po pierwsze – o czym już było – graficy zrobili świetną robotę. Smok sam w sobie wygląda kapitalnie. Zadbano nawet o takie szczegóły jak podwójna powieka! Po drugie – głos faktycznie jest bardzo dobrze dobrany i bardzo dobrze zagrany. Ale tego się spodziewałam. (Ciekawostka – ten sam aktor podkłada głos pod Nekromantę, czyli Czarnoksiężnika, mówiąc w tej roli niemal wyłącznie w Czarnej Mowie. Efekt jest bardzo fajny. ;) ) Po trzecie i najważniejsze – motion capture. Nie do końca wyobrażałam sobie jak to będzie wyglądać w tym wypadku. Co do Golluma – OK, to ma sens. Ale on ma jednak twarz, ręce, nogi… Łatwiej to zagrać człowiekowi niż smoka! Dlatego szczęka opadła mi do poziomu kolan i przez pół sceny tak siedziałam (zapytajcie mojej siostry jak nie wierzycie, była ze mną w kinie i wciąż się ze mnie z tego powodu nabija), kiedy dało się zauważyć mimikę twarzy, bardzo charakterystyczną dla tego aktora! Na smoczym pysku! W tym wypadku stwierdzenie „wyraz pyska, znaczy się mordy gadziej”*, które kiedyś mnie bardzo rozbawiło (bo niby jakiż to „wyraz” może ta „morda gadzia” mieć?) staje się jak najbardziej prawomocne. Teraz poproszę, tak BARDZO poproszę o making offy z tych fragmentów ze Smaugiem!…

Jeszcze branżowo – bo przecież bez tego nie mogłoby się obejść w moim przypadku – o muzyce. Nie ma tak wiele nowych tematów, na jakie liczyłam, jednak nie jest to bardzo dużą przeszkodą. Jest jeden, który bardzo rzucił mi się w uszy i bardzo spodobał, będący ilustracją muzyczną dla Miasta na Jeziorze. W tej części jednak nie ma tak strasznych przestojów i przedłużanych sekwencji, aby muzyka musiała grać w nich największą rolę. Jest tłem. Ale bardzo dobrym tłem. Zaskakująco dobrze wpasowała się także w klimat piosenka końcowa. Jak słuchając samej piosenki nie byłam do końca przekonana co do jej zasadności, tak w tym momencie – nie mogę przestać jej słuchać. Pasowała idealnie! :) A dodatkowo – wciąż usiłuję zidentyfikować podmiot liryczny tekstu. Co mam jakiś pomysł, to musi on upaść dwa wersy dalej… Jakieś sugestie w tej kwestii? ;)

To chyba jedna z najdłuższych notek, jak udało mi się do tej pory popełnić. Gratulacje dla tych, co wytrzymali do końca! ;)

A teraz… czekamy na kolejną część! ;) Ja osobiście – z wielką niecierpliwością! ;)

 

* wszelkie wyrażenia oznaczone gwiazdką nie są mojego autorstwa, lecz zasłyszane bądź przeczytane ;)

 

Leave your comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.