Niedawno gdzieś w czeluściach Internetu (zapewne na nieocenionym blogu Zwierza) czytałam dyskusję o tym, że brakuje książek/filmów, w których osoby będące powszechnie uważane za należące do nacji sprawców (konkretnie chodziło o Niemców, ale można to przypasować do każdej wojny) są przedstawiane „jako ludzie”. A dodatkowo – przeczytałam niedawno książkę Ostatni władca pierścienia. o znaczącym podtytule Wojna o pierścień oczami Saurona. Razem brzmi jak dobry temat do analizy. ;)
Zacznijmy od książki. Podtytuł – przynajmniej dla mnie – może być mylący. Jeśli miałabym sama powiedzieć o czym książka jest, określiłabym ją raczej jako historię szpiegowską. Jej akcja toczy się w Śródziemiu, owszem; jest też przedstawiana z perspektywy Mordorczyków. Dzieje się jednak właściwie już po zakończeniu wydarzeń, które znamy z Władcy pierścieni, a i samego Saurona tam właściwie nie ma.
Jeśli ktoś chce czytać z nadzieją, że przeniesie się do świata znanego z opowieści Tolkiena – zawiedzie się srodze. Tamte realia (geografia, historia, bohaterowie, magiczne artefakty) są właściwie tylko i wyłącznie pretekstem do przedstawienia historii zupełnie innej, która mogłaby wydarzyć się w każdym świecie. Jest to analiza działań szpiegowskich (często posługująca się nawet dość specyficznym branżowym slangiem) oraz analiza racji „drugiej strony” – ogólna refleksja nad człowieczeństwem, prawomocnością wojny i nad tym, że historię piszą zwycięzcy, a przegranych czasem nikt nie słucha, choć mają racje równie mocne lub nawet mocniejsze. Czytana w takim kontekście staje się naprawdę interesująca i skłaniająca do refleksji, chociaż mnie osobiście – właśnie z tego powodu, że mogłaby rozgrywać się gdziekolwiek – drażnił wybór akurat tego świata. Przy okazji ciekawostka – jedyną postacią, która jest jednoznacznie pozytywna zarówno u Tolkiena jak i tutaj jest… Faramir. Chociaż oczywiście w znacznie różniącym się kontekście.
W tym kontekście stwierdzenie, że mamy małą ilość tekstów kultury pokazujących członków jakiegoś narodu bądź grupy za coś odpowiedzialnej jest zastanawiające. Bo owszem, może i jest ich mniej niż stereotypowych, ale – patrząc ogólnie na sposób myślenia i działania ludzi – i tak jest ich całkiem sporo.
Patrząc od strony psychologicznej, mechanizm stereotypizacji, umniejszania i demonizowania przeciwnika wojennego jest jak najbardziej naturalny, a nawet konieczny dla zachowania funkcjonowania uczestników zarówno w czasie wojny, jak i po niej. Przy tym – kultura zawsze była, jest i zapewne będzie świetnym i intensywnie wykorzystywanym nośnikiem propagandowym. Dlatego nie dziwi, że w czasie wojen (oraz w ich okolicach) powstają dzieła do bólu stereotypowe. Dzieje się tak zarówno „na zamówienie”, jak i z prostej ludzkiej potrzeby widzenia „swoich” jako „tych dobrych”: obrońców wartości, cywilizacji i jedyną siłę zdolną powstrzymać upadek świata, a – jako konsekwencja powyższego – przeciwnika jako wcielonego zła.
Ale jednocześnie kultura ma największe możliwości uwrażliwiania ludzi na ten brak automatycznej racji i to, że życie nie jest czarno-białe. Nie musimy oczekiwać, że będzie działo się to w czasie wojen (bądź innego rodzaju zagrożenia), choć i tak się zdarza; w czasie pokoju jednak pojawia się takich pozycji „ze spojrzeniem z drugiej strony” całkiem sporo. Jest dzięki temu szansa, że uwrażliwią nas na tyle, żebyśmy kiedyś, w emocjach i w trakcie konfliktu, mieli odwagę myśleć inaczej niż wszyscy dookoła i wciąż uważać przeciwników za takich samych ludzi jak my. Chociaż w czasie wojny to może być akurat najgorszy z możliwych pomysłów (jeśli nadal chcemy być żywi i zdrowi psychicznie). Cóż, w takim wypadku pozostanie nam tylko nie dopuszczać do wojen. Żeby to jeszcze było takie proste…