Dwa najgorsze słowa, perkusja i amerykański sen (Whiplash – film)

Dzisiaj będzie o filmie, z którym mam trochę problem, ponieważ jego największą wadą jest to, jaki jest dobry. ;) Mam też problem z kilkoma innymi rzeczami w jego kontekście, ale…
O jednym z filmów nominowanych do Oscara (aż dziw, że udało mi się go zobaczyć przed rozdaniem nagród!), czyli o Whiplash.

Film opowiada o młodym chłopaku, który chce zostać najlepszym perkusistą jazzowym oraz o dyrygencie, który stara się go (nieco… hmmm… niekonwencjonalnymi metodami) doprowadzić do perfekcji w tym, co robi. Właściwie – to jest cała historia, jeśli nie chce się z niej zdradzić za dużo. Większość napięcia w filmie rozgrywa się na poziomie interakcji między bohaterami.

Warto podkreślić też fakt, że muzyka jest tutaj do pewnego stopnia integralną częścią filmu. Zostałam zapytana po seansie „Czy było dużo jazzu?” i miałam straszny problem z odpowiedzią, bo z jednej strony tak – jest tam ciągle jakaś muzyka, ale z drugiej – film właściwie nie ma czegoś takiego jak ścieżka dźwiękowa. Są w nim może 3 główne motywy, które wciąż się powtarzają, często urywane w dziwnych miejscach lub rozłożone na konkretne instrumenty… Z trzeciej strony znowu – to bardzo pasuje. Nigdy nie byłam w Stanach (jeszcze!), ale Nowy Jork spokojnie mógłby dla mnie brzmieć na przykład tak.

Dwóch głównych bohaterów. Ot, co. Ja się nie zgadzam z tą „rolą drugoplanową”. A jeśli już – to jest to rola z rodzaju „kradnących film”.

Coś mi się wydaje, że powinnam wytłumaczyć się z pierwszego zdania wpisu i to jest na to dobry moment. ;) Otóż – film jest świetnie zrobiony. Gra aktorska (nominacja od Oscara dla J.K. Simmonsa za drugoplanową (powiedzmy…) rolę dyrygenta orkiestry jest 100% zasłużona), sposób poprowadzenia historii, ogólny wygląd filmu… wszystko jest naprawdę na wysokim poziomie. A przede wszystkim – całokształt jest tak skonstruowany, że niesamowicie mocno oddziałuje na emocje widza i powoduje mnóstwo myślenia i dyskusji, a przecież o to chodzi, prawda?

No i właśnie dlatego jest to też największa wada. Nie pamiętam, żebym po oglądaniu jakiegokolwiek filmu w życiu była tak niesamowicie wściekła. Właściwie jestem w stanie przypomnieć sobie jedną (no, może dwie) sytuacje w całym moim życiu, kiedy byłam aż tak wściekła…

A dlaczego? Cóż – właśnie to wymaga dłuższej notki, bo to wcale nie jest taka prosta sprawa. Ale część dalsza będzie dość spoilerowa. Nie wiem sama, czy w przypadku takiego filmu można mówić o jakiś szczególnych spoilerach, które mogłyby zrujnować historię, tym niemniej, jeśli ktoś jest na tym punkcie wrażliwy, polecam skończyć czytanie tutaj. ;)

Najbardziej zgadzam się w odniesieniu do tego filmu z określeniem „Intensywny do bólu”. To naprawdę najkrótsze podsumowanie tego, co widzimy na ekranie.

Zacznijmy od pierwszego zastrzeżenia (i chyba największego, jakie mam do samego filmu), czyli od zakończenia. Zakończenie bowiem jest cudownie amerykańskie i absolutnie niemożliwe. Polega bowiem na tym, że nasz główny bohater ma szansę wyjścia na scenę i pokazania wszystkim, na co go naprawdę stać (po tym, jak wcześniej poniósł sromotną porażkę – powiedzmy). No super, tylko problem w tym, że bohater przez co najmniej kilka miesięcy wcześniej nawet nie dotknął instrumentu. A wcześniej jego problemy rozbijały się o technikę (konkretnie – o szybkość gry). Ja swoją edukację muzyczną zakończyłam na szkole podstawowej, ale WIEM, że to jest niemożliwe. Po prostu NIEMOŻLIWE. Kiedy kończyłam szkołę muzyczną, uprzedzono mnie, że na każde pół roku, kiedy się nie ćwiczy, traci się więcej niż pół roku ze swojej edukacji (w początkowej fazie, kiedy traci się głównie na technice – nawet rok). I to prawda – po 4 latach z daleka od klawiatury fortepianu miałam problemy z graniem z nut, czyli czymś, co robiłam bez najmniejszego wysiłku po pół roku nauki. Bez ćwiczenia NIE DA się zagrać lepiej niż wcześniej. Koniec, kropka. I nikt mi nie wmówi, że student (nawet pierwszego roku) odpowiednika naszej Akademii Muzycznej nie zdaje sobie z tego sprawy… W prawdziwym życiu on by został za tym barem i nawet nie próbował koncertować. A już na pewno tak by się ten koncert nie skończył.

Ale tak naprawdę nie to było dla mnie najgorsze. Najgorszą dla mnie rzeczą był odbiór tego filmu. Już tłumaczę o co mi chodzi. Wspomniany dyrygent orkiestry jest człowiekiem okrutnym. Nie potrafię tego inaczej określić. Gnębi i poniża swoich uczniów praktycznie na każdym kroku. Manipuluje nimi, podważa ich zdolności, ciężką pracę, wartość, sprowadza wręcz na nich bezpośrednie zagrożenie życia. Przy czym jego działania są (z mojego punktu widzenia) całkowicie niepotrzebne i nieracjonalne (jestem w stanie zrozumieć i racjonalnie usprawiedliwić to, co robi mniej więcej do pierwszej próby orkiestry). To jest – po prostu i najzwyczajniej w świecie – przemoc psychiczna. Faktem jest, że ma na to uzasadnienie. W jego systemie wartości, według jego przekonań – postępuje słusznie, to świat go nie rozumie i nie wytrzymuje, on chce mu po prostu wykształcić jak najlepszych, genialnych muzyków.

I teraz dochodzimy do tego, co jest dla mnie najgorsze. Jeszcze przed seansem widziałam gdzieś opinię o tym filmie, która skupiła się na udowadnianiu, że to jest dobre podejście. Że faktycznie nie osiągnie się nic, nie wymagając od siebie coraz więcej i więcej i nie przekraczając swoich możliwości, ewentualnie – nie mając kogoś, kto będzie wymagał tego od Ciebie. Super. Zgadzam się z tym, co właśnie napisałam. Ale jeśli wiąże się to z poniżaniem i pozbawianiem poczucia własnej wartości swoich podopiecznych, to chyba coś jest nie tak… Ja rozumiem indywidualizm i dążenie do bycia najlepszym, ale nie za taką cenę. Zwłaszcza jeśli wymagasz od innych. Zwłaszcza jeśli nie wiesz, na co się piszesz (a tak było w przypadku większości studentów – jasne, chcieli być jak najlepsi, ale to jeszcze nie oznacza zgody na dręczenie). Nie wiem jaka była intencja reżysera, ale mam nadzieję, że nie chodziło mu o wspieranie takiej postawy (chociaż niestety po zakończeniu nie mogę być tego stuprocentowo pewna…), ale raczej o pobudzenie w widzach pewnej refleksji, ewentualnie dyskusji (i to się zdecydowanie udało). Ale przyjęcie przez kogokolwiek takiego modelu jako pozytywnego mnie – szczerze mówiąc – przeraża. Zwłaszcza, że nie był to tylko jakiś komentarz, który za tydzień zniknie w odmętach internetu, ale całkiem poważna strona i całkiem spora notka. Aż boję się teraz czytać inne recenzje, żeby znowu nie trafić na coś takiego…

Leave your comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.