„Jak może zachwycać…” czyli o wpływie wykładów na miłość do Szekspira

I nie, nie chodzi mi o to, że czytałam książki na wykładach (bo Szekspira chyba akurat nigdy na wykładzie nie czytałam…). Bynajmniej nie chodzi mi też o to, że wykład był o literaturze angielskiej. Wręcz przeciwnie – dotyczył psychopatologii jednostki. Ale po kolei. ;)

Oczywiście, jak chyba większość osób, zapoznałam się z Szekspirem jakoś w gimnazjum, kiedy to lekturą był Romeo i Julia. Przeczytałam. Większych emocji we mnie nie wzbudziło. Później (już nie pamiętam kiedy, ale też jeszcze w gimnazjum) samodzielnie, nie zmuszana przez nikogo czytałam też Sen nocy letniej, którego już kompletnie nie zrozumiałam. Nie pamiętam, żeby w szkole jakoś szczególnie zapoznawano mnie z sonetami, chyba w ogóle je pominięto. No a w liceum przyszedł czas na klasykę klasyki czyli Hamleta i Makbeta. I znów – nie byłam jakoś szczególnie zachwycona (chociaż Hamlet, jako sztuka podobał mi się bardziej, mimo tego, że bohatera uważałam za skończonego idiotę).

I pewnie pozostałabym z przekonaniem, że „ten cały Szekspir jest straaaasznieee przereklamowany” i że „mnie nie zachwyca”… gdyby nie dwa fakty, które właściwie są od siebie bardzo dalekie (albo bardzo bliskie), a którymi są oglądanie brytyjskich seriali i studiowanie psychologii.

Cytat, który (dzięki Tacie) pamiętam od najwcześniejszego dzieciństwa i zawsze mi się bardzo podobał. Do tego stopnia, że wciąż dziwnie się czuję, słysząc go w oryginale.

Zaczęło się – oczywiście – od Doktora. A konkretnie od Dziesiątego Doktora. A jeszcze bardziej konkretnie – od aktora, który go grał (nie, naprawdę mi nie chodzi o ten odcinek z Szekspirem, chociaż też go lubię :P), czyli Davida Tennanta. W pewnym momencie oglądałam produkcje z nim dość hurtowo, więc oczywiście trafiłam i na jego role szekspirowskie (Które są zresztą absolutnie cudowne. Na wszelkie chandry polecam obejrzenie wersji Much Ado About Nothing z nim i Catherine Tate. Nie ma wiele rzeczy, przy których tak niepowstrzymanie chichotałam; rodzina może potwierdzić.)

Trafiłam także w końcu na interpretację Hamleta z tymże aktorem w roli głównej i przeżyłam pewne zaskoczenie. Stwierdziłam mianowicie, że ten cały książę przestał być nagle taki… papierowy, nierealny i dziwaczny. Że to w sumie jednak człowiek był. I momentami to nawet miał rację i całkowicie go rozumiem (bo tak do końca to dalej nie, nie przesadzajmy :P).

Jak jest Hamlet, to musi być i czaszka.

Ale samo to jest zachwytem nad aktorem, nie nad dramatopisarzem. Natomiast najciekawsza i najważniejsza rzecz w tej historii wydarzyła się jakoś kilka dni później, kiedy to (jak to grzeczna studentka trzeciego roku psychologii) siedziałam na wykładzie z psychopatologii jednostki i słuchałam o tendencjach samobójczych i autodestrukcyjnych. Temat niezbyt miły, więc nie będę się tu nad nim rozwodzić. Ważna jest jedna rzecz, a mianowicie teoria tzw. faz presuicydalnych (w skrócie – jakie procesy psychiczne muszą zajść w głowie człowieka, zanim zdecyduje się on na śmierć; także na sprowokowanie śmierci). Słuchałam tego i nagle doznałam olśnienia. Olśnienie dotyczyło faktu, że ja te wszystkie fazy znam! Ja je widziałam! 4 dni temu, oglądając Hamleta

Jak dotąd nie znalazłam żadnego tekstu literackiego, który lepiej i dokładniej by ten proces opisywał (nie, Werter nie jest tak dokładny). A wiecie, co jest najlepsze? Teoria faz presuicydalnych została sformułowana w latach 50. XX wieku. Czyli Szekspir opisał to (i to opisał doskonale) jakieś 350 lat wcześniej. Nie przekonacie mnie, że do tego nie trzeba być geniuszem. Przede wszystkim – genialnym obserwatorem natury ludzkiej. I właśnie za to najbardziej go cenię. Nie za to, jakim był poetą (choć oczywiście doceniam też stronę literacką i artystyczną tego co czytam, jakżeby nie), ale za to jak opisywał ludzi, ich emocje i rozterki, jak potrafił ich obserwować i przelać później te obserwacje do swoich sztuk. Może dlatego jakoś bardziej przemawiają do mnie tragedie, z których każda opowiada jakieś inne ludzkie historie. I każda z tych historii jest na swój sposób przejmująca, nawet jeśli się z bohaterem nie zgadzamy.

Siedzą dwie studentki psychologii, patrzą na Koriolana, i co stwierdzają?… „Ty patrz.. Jaki piękny syndrom Edypa!”

Ale najciekawsze jest to, że nie jestem jedyną osobą, która spróbowała przełożyć Szekspira na psychologię, a pozostałe przykłady są poparte badaniami i dużo bardziej spektakularne. ;)

Istnieje np. coś takiego, jak efekt Lady Makbet, który polega dokładnie na tym, co Wam się wydaje – ludzie, u których wzbudziło się refleksję nad własną niemoralnością (cóż, nikogo własnoręcznie nie zabili, ale mieli np. myśleć nad jakąś popełnioną w życiu nieuczciwością) mają nagle ochotę umyć ręce (lub w ogóle się umyć) bądź zacząć sprzątać i – jeśli mają wybór – częściej kupują środki czystości. Chorobliwa zazdrość natomiast nosi nazwę syndromu Otella. Tutaj co prawda działa to nieco inaczej, niż w sztuce, ponieważ przyczyną tego zaburzenia jest zazwyczaj nadużywanie alkoholu.

Na koniec chciałam się trochę wytłumaczyć. ;) Powyższy wpis popełniłam trochę ze specjalną dedykacją dla co najmniej kilku osób (Wszyscy, którzy ostatnio ze mną dyskutowali o tym, że nie rozumieją, co ja widzę w tym całym Szekspirze – tak, właśnie o Was teraz myślę. ;) ) Nie każdemu miałam okazję dokładnie wytłumaczyć o co mi tak naprawdę chodzi, więc robię to tutaj.

A tak na koniec – wiecie, że gdyby nie Szekspir, to nie powstałyby takie cuda jak to? Albo to? Że o tym nie wspomnę?… Miłego słuchania i – mam nadzieję – czytania, a przede wszystkim oglądania Szekspira (bo jego sztuki jednak dużo lepiej się ogląda niż czyta, tak jak być powinno…).

Leave your comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.