„Choć wędrować każdy rad…” (Hobbit: Bitwa Pięciu Armii – film)

Tak, byłam wreszcie na ostatniej części Hobbita. I muszę stwierdzić, że bardzo dobrze się na tym filmie bawiłam. ;) Dlatego też, jeśli ktoś liczy na to, że będę na ten film psioczyć i potępiać go w czambuł (ostatnio widziałam sporo opinii i rozmawiałam z osobami, które wydawały się przede wszystkim bardzo chcieć zepsuć mi oglądanie tego filmu i sprawić, żeby absolutnie nie śmiał mi się podobać), żeby mógł/mogła powiedzieć „A nie mówiłem/łam?!”, to może od razu przestać czytać, bo tak nie będzie. Nie będę też jednak wychwalać wszystkiego – to, że się dobrze bawiłam, nie znaczy, że nie widzę niedorzeczności. ;)

Kto jest w stanie przeżyć takie założenia – zapraszam! :) Aha – będą spoilery (tak, wiem, że książka ma 75 lat, ale dalej można do tego filmu robić spoilery).

Zaczynając od samego początku – sama idea, żeby zrobić film, opierając się nie tylko na książce Hobbit, ale też na dodatkowych materiałach odnoszących się do historii Śródziemia, jest moim zdaniem bardzo dobra. Rozszerza perspektywę, jest „historycznie” prawdziwa i „podciąga” tę opowieść do klimatu Władcy pierścieni, czyniąc z niej ciekawszy prequel.

Z realizacją tej idei było różnie – i bardzo dobrze, i bardzo źle. Ale po kolei.

Łoś bojowy. Tak bardzo ŁOŚ. :D

Idąc na ten film, miałam w głowie 3 myśli – pierwsza, która pojawiła się zaraz po zobaczeniu pierwszych materiałów promocyjnych to ŁOŚ (co sporo mówi o moim ogólnym nastawieniu do tego filmu, jeśli to miała być w nim rzecz najważniejsza :P ). I to mnie nie rozczarowało – Łoś bojowy jest odpowiednio łosiasty, epicki i cudowny (niestety jest na ekranie stanowczo za krótko. Drugą myślą było to, że jeśli nie zginą osoby, które mają zginąć według książki, to się wkurzę. Bardzo wkurzę. Tutaj było prawie idealnie – mam dwa drobne zastrzeżenia, o których napiszę poniżej, bo są częścią szerszych problemów tego filmu. Trzecią, bardzo nieśmiałą myślą, którą bardzo chciałam zobaczyć, choć w sumie na to nie liczyłam – była to scena z samego końca książki, scena licytacji i Lobelia kradnąca łyżeczki. I tutaj – ku mojemu radosnemu zaskoczeniu – nie rozczarowałam się! A całe trzy filmy spięły się świetną klamrą, którą jest Shire.

Co do lepszej lub gorszej realizacji założeń, o której już wspomniałam na początku, wydaje mi się, że twórcy filmu przegapili jedną, bardzo, bardzo ważną lekcję, którą powinni wyciągnąć z pierwszej części. Dość powszechnie pojawiała się wtedy opinia, że najlepszym fragmentem tego filmu była scena konkursu zagadek. Scena, po pierwsze – wzięta w całości z tego, co napisał Tolkien, a po drugie – może nawet ważniejsze – scena, która jest rozmową. Która pozwala na grę aktorską, pokazanie i rozwinięcie jakiś konkretnych emocji, a nie tylko na popisy kaskaderskie i widowiskowe wymachiwanie mieczem / toporem / strzelanie z łuku / duszenie przeciwnika / rzucanie kimś o ścianę bądź dramatyczne patrzenie w dal / na inną postać. Także w trzeciej części najlepsze są sceny rozmów.

Pozostając przy grze aktorskiej – doskonały jest Martin Freeman, czyli Bilbo. Właściwie wszystkie sceny, kiedy on się pojawia, są świetne – głównie właśnie za jego sprawą. I – co warto zauważyć – są to w większości właśnie sceny rozmów, a nie samej walki.

Drugim doskonałym aktorem jest Lee Pace w roli Thranduila. W drugiej części nie byłam do niego do końca przekonana (coś mi nie grało w choreografii ruchów), tutaj pozbyłam się wszelkich wątpliwości. Tak, to jest elfi król. W każdym, najmniejszym nawet szczególe – w sposobie walki, rozmowy, w tym jak patrzy, jak przejmuje się swoimi podwładnymi, gardząc jednocześnie resztą świata… Jest świetnie.

Doskonałe przebłyski mają też Ian McKellen w roli Gandalfa oraz Richard Armitage jako Thorin. Jednak – niestety – scenariusz zakładał w ich przypadku zbyt wiele dramatyzmu i dramatycznego patrzenia. W obu przypadkach najlepsze sceny w jakich biorą udział, angażują też Bilba – szczególnie widoczne jest to w przypadku Thorina, gdzie końcówka sceny z żołędziem jest doskonałym przykładem tego, jak świetny (i niewykorzystany) był potencjał tego aktora.

<uwaga na marginesie> Ta scena dostaje moją własną, specjalną nagrodę za najlepsze filmowe wykorzystanie rośliny do wzruszania ludzi. Automatycznie zobaczyłam urodzinowe drzewo i… emocjonalnie jakoś mnie to poruszyło. Jeden z nielicznych takich momentów w tym filmie. </uwaga na marginesie>

Kolejnym niewykorzystanym do końca potencjałem jest muzyka. Boli mnie to, ponieważ moja miłość do soundtracków zaczęła się właśnie od Shore’a i muzyki do Władcy pierścieni (którą zresztą ciągle uwielbiam) i liczyłam od początku Hobbita na powrót tej samej praktyki, czyli tworzenia przez niego tematów muzycznych dla każdej postaci lub miejsca (podobno jest książka, która to wszystko analizuje, muszę się kiedyś do niej dorwać!), a tutaj z całkowicie nowych tematów załapałam tylko temat Barda / Miasta na Jeziorze / Dale i poszerzenie melodyczne tematów, które odnosiły się do orków (tu było ich więcej rodzajów i faktycznie – muzyka także jest trochę bardziej zróżnicowana). Reszta jest przetwarzaniem, łączeniem i wariacjami na temat znanych już tematów (często w sposób świetny, jak przy końcowej rozmowie Gandalfa z Bilbem, ale jednak). W ogóle oceniłabym soundtrack do Hobbita jako bardziej… monotonny. Mnie bardzo szkoda, ale może to kwestia tego, że liczyłam na więcej. Trzeba jednak zaznaczyć, że muzyka z tej części jest najlepsza ze wszystkich.

Co do niedorzeczności – muflony bojowe, które pojawiają się znikąd; Legolas, który nic nie waży i na którego wcale nie działa grawitacja (albo ma namagnesowane sztylety) i przy którym niestety widać, że aktor jest sporo starszy niż przy Władcy; wysłanie go na poszukiwanie Obieżyświata jakieś 50 lat przez naradą na temat Pierścienia, na której tych dwóch panów spotkało się po raz pierwszy (biedny Legolas, błądził tyle czasu po świecie… w dodatku nie zachodząc do Lothlorien ani do Rivendell, bo tam by chociaż coś o Obieżyświecie usłyszał…); Drakula, który ściągnął do Śródziemia bojowe nietopyrze, tylko zapomniał im powiedzieć, po której stronie mają walczyć (gwoli wyjaśnienia: Luke Evans, grający Barda, grał też główną i tytułową rolę w filmie Drakula: Historia nieznana, który to film był tak głupi, że aż śmieszny i tworzył tam w pewnym momencie tornado z nietoperzy – w Hobbicie jest fragment, która wygląda podobnie, tylko nietoperzami nikt nie steruje, a przynajmniej tego nie widać. Po prostu krążą sobie wokół wieży.); naćpany halucynogenami, bądź będący w ostrej fazie psychozy urojeniowej Thorin, słyszący głosy i mający omamy (W ogóle wszystkie sceny retrospekcji i zwizualizowanych przemyśleń i rozterek powinny wylecieć i nie wracać. Nie tylko w tym filmie. Brr, mam uraz ostatnio.)… To wszystko zdecydowanie bym wyrzuciła, bo wychodzi z tego w pewnym sensie karykatura Śródziemia wymyślonego przez Tolkiena (oj, parę razy się w grobie obrócił, to na pewno).

Ale – z drugiej strony – to wszystko wygląda tak… prawdziwie. Namacalnie. Te wszystkie budowle, stroje, broń, elfy, hobbity, krasnoludy, nawet smok. Walka o Dol-Guldur i przeklęcie Saurona. Można niemal uwierzyć, że Śródziemie jest lub było koło nas, że czai się gdzieś za rogiem, żeby się przemknąć, kiedy się tylko odwrócimy… I to jest zdecydowana zasługa tych filmów. Wszystkich sześciu.

<uwaga na marginesie> Faktycznie, rację miał mój kolega, który twierdził, że smok powinien zginąć na koniec drugiej części. Tutaj ten początek był tak bardzo ni w pięć ni w dziewięć… jakby film się zaczął od środka. Co nie zmienia faktu, że śmierć smoka sprawiła mi przykrość estetyczną. Takie „Ojej, już nie będzie więcej mordy gadziej… Jaka szkoda!…”, co z pewnością nie było zgodne z zamierzeniami Tolkiena. Ale nic na to nie poradzę – Smauga uważam za absolutnie fantastycznie zrobionego. Od początku do końca i w każdym szczególe. </uwaga na marginesie>

Obiecałam na początku, że wrócę do problemu osób umierających lub nie. Zginęli na szczęście wszyscy, którzy zginąć w książce mieli, chociaż tu pojawił się dla mnie pewien problem. Wszyscy (mówię o krasnoludach) ginęli powoli, zaszlachtowani na oczach kogoś, kto mógł przez to cierpieć i patrząc w oczy swojego oprawcy. Co do Thorina – jasne, tak musiało być, chociażby po to, żeby zdążył porozmawiać z Bilbem (swoją drogą – kolejna świetna scena w wykonaniu tych dwóch, zwłaszcza Freemana). Ale Fili i Kili mieli zginąć w walce. Tak po prostu W WALCE, broniąc swego króla. W walce można zginąć i przez przypadek. A na pewno ginie się w oddali, powoli i z rozmysłem, żeby ktoś mógł na to popatrzeć, ale na pewno nie zdążył dobiec z pomocą.

No i mam problem z Tauriel (Swoją drogą – dlaczego w napisach uparcie pojawiało się określenie „Taurielo”? Czy tylko mnie się wydaje, że obcych imion nie powinno się odmieniać?). W książce jej nie ma, więc nie było żadnej obligacji, co z nią zrobić, ale ja osobiście byłam pewna, że także musi zginąć. Ona tymczasem radośnie sobie żyje (kręgosłup ze stali, że jej go kilka takich lądowań na kamieniach nie połamało) i jej wątek jest zawieszony całkowicie w próżni. A później co? Tak po prostu wzięła i zniknęła, że nie ma jej we Władcy? Ale – z drugiej strony – nie byłoby wtedy dialogu o prawdziwej miłości (taki stuprocentowy banał może zabrzmieć dobrze tylko w ustach niewielu postaci, doceńcie to!)… Mam z nią problem (nie pierwszy raz zresztą…). Może w wersji rozszerzonej będzie jakieś zakończenie tego wątku, bo na razie strasznie głupio wisi.

Podsumowując – wygląda na to, że to koniec Śródziemia na ekranie. Sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Chyba dobrze, bo co za dużo, to niezdrowo. A mimo całej techniki i możliwości, nie sądzę, żeby dało się w tej chwili dobrze przenieść na ekran Silmarilion. Tak jak nie da się przenieść w całości żadnej innej mitologii i pełnej historii świata, najwyżej jej wycinki.

Ale na szczęście zawsze można zdjąć z półki książkę i znów wyruszyć w drogę, która nas woła. Po to żeby wrócić zupełnie innym.

Do zobaczenia więc! ;)

Leave your comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.