Upiór upior* detektywa (Sherlock – serial)

Poniższy tekst inspirowany jest najnowszym odcinkiem serialu, czyli Upiorną panną młodą, jednak będzie zawierał trochę szersze rozważania. Niemniej jednak zawiera SPOILERY do wspomnianego odcinka. Ogromne spoilery.

Na wstępie chciałabym zaznaczyć jedną rzecz. Stwierdzenie, że mi się ten odcinek nie podobał, byłoby całkowicie niezgodne z prawdą. Podobał mi się pomysł, podobała mi się stylistyka, podobało mi się mnóstwo szczegółów. Podobało mi się uczucie powrotu do emocji, które towarzyszyły mi na początku tego serialu. Podobały mi się mrugnięcia okiem i autoironia na wielu poziomach. Ale… co za dużo, to niezdrowo. W wielu przypadkach.

Zacznijmy od tego co mi się podobało. Przede wszystkim świetnie rozumiem sam pomysł na odcinek, który wyglądał jak coś co powstało na podstawie ciągu myślowego „No dobrze, wiemy, że oryginalny Sherlock Holmes brał narkotyki. Jakie jest prawdopodobieństwo, że narkoman będzie się zawsze kontrolował i nigdy nie wpadnie w prawdziwy nałóg? Małe, prawda? A – jeśli założyć, że były to prawdziwe osoby – jakie jest prawdopodobieństwo, że dr Watson nigdy by o tym nie napisał w swoich opowiadaniach? Chyba bardzo duże.” (i jakoś mi ten ciąg myślowy pasuje do Gatissa, nie wiedzieć czemu…)
W ogóle – relacja między wiktoriańskim Sherlockiem i Watsonem była świetnie poprowadzona. Na wszystkich poziomach. I tym „jak to mogłoby wyglądać gdyby oni istnieli naprawdę”, i tym „moja podświadomość do mnie mówi”, i tym „jak spersonifikować u tej konkretnej osoby potrzebę realizmu i mechanizmy obrony przed popadnięciem w szaleństwo”.

Ogromnie podobała mi się też warstwa wizualna. Oświetleniowcy i zdjęciowcy zrobili naprawdę świetną robotę. Niektóre kadry były tak dobre, że wybijały z immersji (a dla mnie to jedno z największych możliwych osiągnięć). No i charakteryzatorzy. Och, Mycroft w wersji wiktoriańskiej! Tak bardzo książkowy i tak bardzo mycroftowy! Oczywiście spora w tym też zasługa Gatissa (coś czuję zresztą, że spora część także tego pomysłu pochodziła od niego…), ale jednak charakteryzacja zrobiła świetną robotę.

Podobały mi się też wykorzystane w odcinku mechanizmy działania snów i wizji – poukrywane od początku sugestie, że coś jest nie tak; poukrywane (mniej lub bardziej) po całym odcinku znajome twarze. Jak się później nad tym zastanawiałam, to stwierdziłam, że pewności co do tego, że coś nie gra, można nabyć już w scenie w kostnicy (chyba, że wcześniej też coś było, a ja nie zauważyłam, to wtedy dajcie znać). Z czasem te wskazówki stają się coraz bardziej oczywiste. Im dłużej teraz nad tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że potrzebowałabym powtórki, żeby przyglądnąć się niektórym szczegółom i wyłapać je w odpowiednim kontekście.

Kolejny tekst, który pewnie na stałe wejdzie do mojego słownika odniesień do wszystkiego. Screen ukradziony Madame Baker Street

Ale…

No właśnie. Chyba najlepszego podsumowania tego, co mi nie pasuje dokonała moja Mama, która bezpośrednio po zakończeniu odcinka wstała, skrzywiła się i stwierdziła: „E… Bez sensu. To już całkiem przestaje być kryminał, tylko się robi jakieś takie…”. Ja to „jakieś takie” określiłabym jako za dużo fanowania, za mało fabuły. Moffatowi za bardzo się spodobało ekranizowanie tumblra i skupianie się na wrzucaniu mnóstwa fajnych rzeczy, mniej przejmując się samą budową  intrygi (zresztą – podobny problem mam ostatnio z Doktorem, więc…). O ile w tym odcinku to jak najbardziej pasuje i może tak być (w końcu oglądamy wizje narkomana na prochach), o taki trend był już w całym poprzednim sezonie. Mnie drażniło już niewyjaśnienie tak dokładnie zagadki śmierci-nieśmierci Sherlocka (dalej mam nierozstrzygnięty zakład z moją siostrą jak się to udało!), ale powiedzmy, że to jeszcze przejdzie. Później zaczęły się jednak dramaty emocjonalne… OK. To też jestem w stanie zrozumieć.
Ale błagam. Wróćmy do kryminału. Wróćmy do mojego ukochanego detektywa. Sarkastycznego, mądrzącego się, genialnego i odpowiednio dziwacznego Sherlocka. Tego, w którym zakochałam się w pierwszym odcinku. Tego, który tłucze trupa w kostnicy, bo musi coś sprawdzić (ten moment kiedy wrzucili mi tą scenę w wiktoriański Londyn…). Tego, który potrafi przechodząc koło kogoś na ulicy wydedukować, co też ta osoba robiła całe popołudnie.

Jako fanka kryminałów, zawsze uwielbiałam je za to, że mogłam zastanawiać się na bieżąco, co się stało. Kto, dlaczego i jak zabił. Później czytałam z wypiekami na twarzy wyjaśnienia udzielane przez głównego detektywa. Sherlocka Holmesa, Herculesa Poirot, pannę Marple – wszystko jedno.  A najbardziej lubiłam moment, kiedy okazywało się, że to wszystko jest takie logiczne (a jednak sama wpadłam na rozwiązanie tylko częściowo). Jedną z najgorszych rzeczy, które mi się przydarzyły ostatnio, kiedy wróciłam do książek o Sherlocku Holmesie, było rozczarowanie. Te zagadki są za łatwe. Wszystko potrafię sama przewidzieć.
Tutaj niestety dzieje się jeszcze gorzej – tutaj w ogóle przestają być jakiekolwiek zagadki.

Wiktoriański Mycroft jest dobry. Bo jest wiktoriański i jest mycroftowy.

Tak więc, panie Moffat, skoro spełnia pan marzenia fanów i ekranizuje to, co chcą zobaczyć, to ja mam prośbę. Ja jako fanka, poproszę o jakiś porządny kryminał w następnych odcinkach. Może być i Moriarty (mam nadzieję, że naprawdę nie zmartwychwstanie, to by już była przesada), byle zagadka była dobra. A najlepiej – dajcie mi stare, dobre morderstwo.
I błagam – bez dramatyzmu. Bez targanego wyrzutami sumienia Mycrofta. Bez walczącego z autodestrukcją i wewnętrznymi demonami Sherlocka. Bez perypetii romansowych (w jakiejkolwiek konfiguracji). Po prostu kryminały i zagadki.

Nie podsumuję i nie ocenię krótko tego odcinka. Nie umiem. To, co będę o nim sądzić, zależy w dużej mierze od tego, co będzie dalej.


*upior jest białoruskim słowem oznaczającym rabunek (jak to określił znajomy który mnie z tym słowem zapoznał, znaczy to mniej więcej tyle, co „ukradł i uciekł”), co w połączeniu z polskim znaczeniem słowa „upiór” bardzo nas przez kilka dni bawiło.

Leave your comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.