Dla „dzieciaków”: „Ulepimy dziś bałwana?…” czyli z siostrą najlepiej! ;)

Dzisiaj pierwszy post z obiecanej serii, która umownie otrzymała ode mnie tag „dzieciaki”. Chodzi w niej o to, że pojawią się tu recenzje książek, filmów, bajek dla szeroko pojętych „dzieciaków” – od 9 miesięcy do 99 lat (i więcej!). ;)

Na pierwszy ogień pójdzie nowa bajka Disneya pt. „Frozen” (polski tytuł to „Kraina lodu”, ale jakoś mi on nie pasuje, więc będę posługiwać się oryginalnym).

Co prawda własnych dzieci nie posiadam, ale z racji bycia dużym dzieckiem i nieustającego zainteresowania bajkami (zarówno w formie książkowej jak i filmowej), a także pewnej wiedzy z psychologii (to w jaki sposób moje studia mnie „skrzywiły” i spowodowały dostrzeganie najróżniejszych rzeczy w kulturze, jest tematem na osobną notatkę) i tego jak oglądane i czytane treści mogą wpływać, zwłaszcza na dzieci, zdarza mi się pod tym kątem oceniać różne rzeczy. No i powoli mogę powiedzieć, że tworzy mi się lista książek i filmów, na których wychowywałabym własne dzieci, jeśli kiedykolwiek bym je miała… ;)

A film „Frozen” zajmuje na tej liście poczesne miejsce. :) Ale żeby wyjaśnić dlaczego, poniższy post będzie zawierał całkiem sporo spoilerów! Jeśli ktoś chce sam się domyślać jak się bajka skończy, niech nie czyta dalej, tylko poogląda ją jak najszybciej (bo warto!), a później tu wróci. ;)

Zacznijmy od tego, że absolutnie uwielbiam klasyczne bajki Disneya, pochodzące z czasów mojego dzieciństwa i wcześniej. Uważam też, że również są one wartościowe. Jednak bardzo często ostatnio można się spotkać ze stwierdzeniem odnoszącym się właśnie do mojego pokolenia dziewczyn szukających księcia z bajki na podstawie obrazu pochodzącego właśnie z takich bajek. I… do pewnego stopnia coś w tym jest. ;)

Frozen natomiast jest pod tym względem wyjątkowe. Jasne – jest to bajka o księżniczkach, jest książę z bajki, jest „żyli długo i szczęśliwie”, jest „miłość, która wszystko zwycięży”… ale zupełnie inaczej. ;) Książę wcale nie jest tak cudowny, jak mogłoby się wydawać; „żyli długo i szczęśliwie” wychodzi trochę przy okazji; a najważniejsza okazuje się miłość siostrzana, a nie romantyczna. Zwłaszcza to ostatnie w dzisiejszym zabieganym i urywającym relacje rodzinne świecie wydaje mi się ważne. Bo może nigdy nie będzie kogoś, kto stanie się „miłością życia”, a rodzeństwo będzie zawsze obok. I warto zadbać, żeby było. ;)

Skoro już się napisałam o wartościach „edukacyjnych” filmu, pora na inne aspekty.

Po pierwsze – muzyka! Bajki Disneya słyną z doskonałych piosenek i „Frozen” absolutnie nie jest tu wyjątkiem. Wręcz przeciwnie – piosenki są świetne, wpadają w ucho i w głowę (Moja rodzina i współlokatorzy w jakimś punkcie mieli mnie serdecznie dość, bo sami bajki nie widzieli, a ja chodziłam i śpiewałam. Chociaż u mnie to akurat nic zaskakującego… :P) Jednym z przykładów jest (walcząca o Oskara) piosenka „Let it go” – tutaj do posłuchania w wersji wielojęzycznej.

Poza tym – do rodzinnego pooglądania film jest genialny. ;) Na pochwałę zasługuje polski dubbing (szczególnie fenomenalny Czesław Mozil w roli bałwanka Olafa!). Poza tym – zapewnia naprawdę świetną zabawę. Dialogi są pełne humoru, a przy tym – niesamowicie prawdziwe. ;) Parę razy wręcz widziałam siebie, ewentualnie moją własną siostrę. :P Na uwagę zasługuje także świetnie zrobione 3D – film jest dzięki niemu po prostu piękny i niezwykle przyjemnie się go ogląda także od strony wizualnej (padający w 3D śnieg robi kolosalne wrażenie!)

Przy okazji – sądzę, że warto zauważyć, że jest to ostatnio bajka na której temat pojawia się w internecie najwięcej przeróbek i wszelakich „tworów artystycznych”. A twórczość inspirowana jest przecież jednym z najlepszych wyznaczników oddziaływania określonego wytworu kultury. :) Może więc nie jest tak źle z ludźmi? ;)

No to co?… Ulepimy dziś bałwana?… ;)

Leave your comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.