„Reszta jest milczeniem.” I muzyką…

Dzisiaj będzie wpis o filmie. Filmie, który widziałam wczoraj i dalej nie mogę z niego do końca „wyjść”… i chyba nie do końca chcę. ;)

Mowa o najnowszym filmie Jarmuscha – „Tylko kochankowie przeżyją”.

Moja przygoda (tak, tak to trzeba nazwać) z tym filmem zaczęła się jak zwykle… od końca. Tzn. od koleżanki, która uświadomiła mnie, że Tom Hiddleston będzie grał wampira. Pierwsza reakcja brzmiała mniej więcej: „Czy on zgłupiał do reszty?!…”, a później zaczęłam czytać więcej o filmie. Jak zobaczyłam w obsadzie w drugiej z głównych ról Tildę Swinton, zaczęłam być ciekawa. Ciekawość wzrosła, kiedy w dalszej części obsady dotarłam do Johna Hurta. Stwierdzenie, że koniecznie ten film obejrzę przyszło wraz z nazwiskiem reżysera. Jednej rzeczy można było być pewnym. To nie będzie standardowy (cokolwiek by pod tym słowem nie rozumieć) film o wampirach. To w ogóle nie będzie standardowy film.

Później znalazłam sample soundtracku, przeczytałam kilka recenzji, zobaczyłam kilka kadrów… Wszystko tylko utwierdzało mnie w powyższym przekonaniu. Nie, nie rozczarowałam się.

Mój ulubiony kadr z filmu, jeszcze zanim ten film zobaczyłam

Może dziwić to, że wpis trafił do wszystkich kategorii „podróży” jakie w ogóle mam ustalone. Ale naprawdę tak jest. To wszystko jest w filmie niesamowicie ważne.

Zaczynając od najprostszej części – to zdecydowanie jest podróż w wyobraźni. Wyobraźni reżysera. To jest jego wizja, jego kreacja specyficznego wycinka świata, jaki tworzą dla siebie bohaterowie. Choć jest to w dużej mierze gra z konwencją (piękna gra!), to jednak (chyba) możemy przyjąć wampiry za stworzenia mityczno-baśniowo-horrorowe… Tylko, że bycie wampirami jest tutaj tak naprawdę głównie pretekstem do pokazania nieśmiertelności, trwania, innej perspektywy czasowej i życiowej. To daje możliwość wykreowania świata i relacji niejako ponadczasowych i opiera się na niesamowitej ilości odwołań historyczno-kulturalnych oraz na grze ogromną ilością konwencji, teorii spiskowych i – po prostu – wiedzy. Ale o tym jeszcze będzie więcej (ja nie byłabym w stanie podarować tego tematu!).

Jest to zdecydowanie podróż przez dźwięki. Przede wszystkim – główny bohater, Adam (grany przez Hiddelstona), jest muzykiem. Komponuje, nagrywa własną muzykę, kolekcjonuje instrumenty – głównie gitary. Pokazany jest w filmie częściowo proces powstawania tej muzyki. Soundtrack jest więc integralną częścią tej historii i w pełni na to zasługuje. Jest – z jednej strony – bardzo jednostajny, ale jednostajność ta niejako wciąga w film. Wciąga coraz głębiej i głębiej. Genialnie współgra i podkreśla stronę wizualną (również przepiękną) i buduje odpowiedni, senny i spokojny klimat. Adam niechętnie przyjmuje jakikolwiek kontakt ze światem zewnętrznym, jednocześnie – w ramach wcześniej wspomnianych odwołań – mamy prawo przypuszczać, że od wieków słuchamy jego muzyki, podpisanej innymi (bardzo znanymi!) nazwiskami.

Kategoria podróży „po mapie” jest jak najbardziej uprawniona, kiedy weźmiemy pod uwagę w jakich lokalizacjach film się dzieje, czyli Tanger i Detroit. Tutaj dochodzimy też do drugiej (oprócz muzyki) niesamowicie ważnej dla tego filmu rzeczy, a mianowicie – zdjęć. Jak już pisałam powyżej – byłam pod wrażeniem tych kilku kadrów, które zobaczyłam jeszcze przed oglądaniem filmu. Najwspanialsze jest to, że cały film tak wygląda. Gdybym miała użyć obrazowego porównania, powiedziałabym, że twórcy pochylili się nad każdym ujęciem osobno, każde dopieścili, „pogłaskali” i sprawdzili, czy czuje się dobrze w tym miejscu, w którym jest. Widać, że ten film robili ludzie, którzy sztukę (tak, właśnie sztukę) filmową – albo nawet szerzej – wizualną po prostu kochają.

Wreszcie dochodzimy do części najważniejszej – duszy. Bo to jest film o relacjach. O miłości właśnie. O miłości między głównymi bohaterami, o miłości i pasji wiedzy, tworzenia, odkrywania…

Biorąc pod uwagę każdego z głównych bohaterów osobno – Adam ma swoją pasję do muzyki, ale nie tylko. Jest też naukowcem – genialnym konstruktorem, osobą opowiadającą o teorii Einsteina w taki sposób, że nie do końca wiadomo, czy to jeszcze nauka, już poezja, czy może wyznanie miłości?… Osobą wkurzającą się na ludzi za niedocenianie geniuszy – Kopernika, Tesli, Darwina… Ewy (Swinton) największą pasją są z kolei książki, których posiada ogromne ilości. Książki w wielu możliwych alfabetach (pokazany jest łaciński, arabski, hebrajski, chiński/japoński). Książki z każdej możliwej epoki. Dodatkowo można chyba powiedzieć, że jej pasją jest wszystko, co żyje. Że jej pasją jest życie samo w sobie. Trzecią z głównych (dla mnie przynajmniej) jest niejaki Marlowe (John Hurt). Nie, nazwisko nie jest tu przypadkowe. To – z punktu widzenia owych odniesień kulturowych – chyba najciekawsza postać. Ktoś, o kim teoria spiskowa głosi, że napisał wszystko, co jest podpisane „William Szekspir”. W filmie to właśnie ciągła twórczość literacka jest jego pasją (ciekawe komu podrzucałby swoje utwory współcześnie…).

Odwołaniu do teorii spiskowej zawdzięczamy mój drugi ulubiony kadr z filmu. Wraz z niedoszłym pierwowzorem Hamleta.

Może właśnie przez brak pasji pojawiająca się w filmie siostra Ewy, Ava (Mia Wasikowska) jest taka, jaka jest. Zachowuje się ona bowiem jak rozkapryszone dziecko. I nie do końca wiadomo, czy po prostu jest ona wampirzą „nastolatką”, której to przejdzie; czy też po prostu jest kimś kto powinien dorosnąć, ale tego nie zrobił (z głupoty? z lenistwa?). Jej postać pokazuje jak inaczej można „spożytkować” (chociaż tu chyba trzeba byłoby powiedzieć – zmarnować) wieczność.

Jednak – czegokolwiek by nie mówić – jest to film głównie o relacjach między bohaterami. Przede wszystkim głównymi, chociaż relacja z Marlowem (zwłaszcza Ewy) jest również niesamowita. W ogóle – dla mnie ośrodkiem tego filmu jest właśnie Ewa. Ewa, która całą sobą jest wręcz uosobieniem słowa, które najlepiej i najkrócej opisuje ten film. Jakie to słowo? CZUŁOŚĆ. Cały film jest tak przesiąknięty (różnie rozumianą) czułością bohaterów – do siebie nawzajem, do otaczającej ich natury… i to właśnie Ewa jest tej czułości ośrodkiem. Obdarza nią każdego – zarówno obu najbliższych sobie mężczyzn (męża – po co najmniej trzecim ślubie – Adama i najlepszego przyjaciela – Marlowe’a), jak i siostrę, a także każdego spotkanego człowieka, zwierzę, roślinę… oraz przedmioty (swoje książki, instrumenty i płyty Adama). Zarówno Marlowe, jak i Adam oddają jej to z nawiązką i zachowują się wobec niej z niesamowitym szacunkiem, delikatnością i troską – choć każdy na nieco innym poziomie. Scena, w której Adam zaprasza Ewę do domu i zdejmuje jej rękawiczki jest jak dla mnie jednym z najpiękniejszych  i najbardziej zmysłowych obrazów, jakie widziałam od… bardzo dawna, może od zawsze. Za dowód miłości bohaterów może służyć też sekwencja scen, w których widać jak śpią – jedno w poprzek łóżka, drugie po skosie, następnej nocy (a właściwie dnia) odwrotnie… Widać, że tutaj wszelkie możliwe wojny o ściąganie z siebie nawzajem kołdry (i nie tylko) już dawno się odbyły i nawet jak zostaje się przez drugą stronę obudzonym uderzeniem w twarz, to otwiera się jedno oko i pyta „A to za co?”. Widać też, że znają się oni na wylot – wiedzą jak najlepiej rozpraszać drugą stronę przy grze w szachy, gdzie zabrać, o czym opowiedzieć, do czego zatańczyć… Nie dziwi ich już telepatia i mówienie oraz robienie dokładnie tego samego w tej samej chwili.

Co do odniesień… Cóż. Jest Szekspir (w dużych ilościach), Schubert, Byron, inkwizycja, trupy gruźlików w Tamizie, doktor Faust (i doktor Watson) i całe mnóstwo innych rzeczy. Mam taki plan, że kiedyś znajdę gdzieś scenariusz, wydrukuję go i znajdę wszystkie te odwołania.

Na razie zostawiam Was z tym, żebyście pooglądali film. A później możecie przekopywać się przez twórczość Schuberta, poczytać Twaina, znaleźć który sonet czyta Ewa w samolocie, pooglądać konferencje prasowe z Cannes, zasłuchać się w twórczości The White Stripes i zacząć szukać biletów lotniczych do Maroka. Ale nie musicie, może to tylko ja tak mam (tak, zrobiłam to wszystko). Ponadto – uprzedzam – film jest bardzo jarmuschowy. Fabuła jest szczątkowa i to nie na niej film się skupia. Skupia się na obrazach i dźwięku. Na kreowaniu świata bohaterów i pokazywaniu ich relacji. Trochę film dla filmu. Może się wydać nudny, może się wydać za poważny (znów pół kina ludzi i prawie nikt nie śmiał się z – dla mnie i znajomych, z którymi byłam – oczywistych dowcipów).

Zwierz popkulturalny napisał w swojej recenzji, że mógłby w tym filmie zamieszkać. Ja chyba też – z tymi wszystkimi książkami, płytami, gitarami, w takim sennym i spokojnym klimacie. Nie chciałam, żeby się kończył (a kończy się… co najmniej ciekawie!), a przy filmie trwającym dwie godziny, to chyba duży komplement…

A na koniec mała próbka klimatu filmu. Bo nic nie oddaje go tak dobrze, jak muzyka. I cisza. Cytat z tytułu jest jedynym zdaniem, którego mi w filmie zabrakło. Ale może to i lepiej… prawda, Marlowe?

Leave your comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.