Jak Kilgrave udowodnił mi, że skończyłam te studia, co trzeba (Jessica Jones – serial)

Nie, nie w taki sposób, jak myślicie. I nie, wpis nie będzie na temat jednego bohatera, tylko o całym serialu.

Mam wrażenie, że jestem jedną z ostatnich osób, które zabrały się do pisania o Jessice Jones, ale to jest tak dobra rzecz, że sobie nie odpuszczę. Z różnych powodów, także takich, których – jak mi się wydaje – nie widziałam dotąd w żadnej innej recenzji i opinii. Te najbardziej oczywiste i omawiane na wszystkie strony postaram się najwyżej wspomnieć (albo zupełnie pominąć), a rozwinąć inne rzeczy.

Gotowi? Zapraszam! Aha – spoilery jak stąd do Nowego Jorku. Muszę, jak chcę porządnie omówić to, co planuję. Jeśli jeszcze nie widzieliście serialu, to biegiem nadróbcie i wróćcie tu, jak skończycie.

Po tym ostrzeżeniu chciałabym zaprezentować Wam cztery powody dla których tak mi się podobało to, co widziałam.

Postaci i ich motywacje

Odkrycie, że nie było tu osobnego twórcy piszącego historię postaci (ktoś, kto w napisach końcowych pojawia się zaraz po osobie odpowiedzialnej za scenariusz z nagłówkiem „characters”) było dla mnie zaskakujące.

Jeszcze bardziej zaskakujący był fakt, że autorka scenariusza odpowiada też za niektóre odcinki serialu Doctor Quinn (ech, te wspomnienia z dzieciństwa!) i Dextera oraz za… adaptację Zmierzchu do scenariusza filmowego.

W każdym razie jedną z najlepszych rzeczy, jakie przydarzyły się Jessice jest rozwój motywacji bohaterów. A właściwie to, w jaki sposób stopniowo się o nich dowiadujemy. Poznajemy główną bohaterkę i zaczynamy jej współczuć a potępiać jej przeciwnika. Później dowiadujemy się więcej o jego przeszłości i zaczynamy potępiać jego rodziców (kto robi takie rzeczy dziecku!). Jeszcze później dowiadujemy się dlaczego to zrobili i okazuje się, że mieli perfekcyjnie dobry i racjonalny powód. Może nawet zaczynamy im współczuć. Dokładnie ten sam schemat działa z postaciami pobocznymi – przyjaciółka głównej bohaterki, która ma pełne prawo mieć pretensje do swojej matki, która z kolei ma konkretny powód dla którego robiła to, co robiła (nie twierdzę, że ją to usprawiedliwia, ale przynajmniej można jej zachowanie zrozumieć). Podobnie można by wyciągać historie Malcolma, pani prawnik, sąsiadów z góry, Simpsona… praktycznie każdej postaci.

Dlaczego aż tak zwracam na to uwagę? Bo rzadko kiedy działa to aż tak dobrze w jakiejkolwiek fabule, a przecież tak jest też w życiu. Coś się dzieje, ktoś coś robi, a my od razu mamy gotową odpowiedź dlaczego. I czyja to wina. I do kogo możemy mieć za to pretensje (bo przecież nie może być tak, że do nikogo!). Ile razy przychodzi nam do głowy, że nie wiemy wszystkiego i że ktoś inny (może właśnie ten, kogo obwiniamy i już nie lubimy) mógłby nam powiedzieć coś co zmieni całą sytuację? Tutaj rozwój fabuły stawia nas przed koniecznością popatrzenia na wszystko z tej strony. A im więcej treningu z telewizji, tym większa szansa, że ktoś tak pomyśli w prawdziwym świecie.

„Maybe it’s enough that the world thinks I’m a hero”

Kolejną rzeczą jest to, jak serial podchodzi do bycia bohaterem. Do tego, jak cienka jest linia między jedną, a drugą stroną „barykady”. Jessica, która nie chce być bohaterem, bo sądzi, że się do tego nie nadaje i że jej przeszłość wyklucza taką możliwość. Kilgrave, który wprost stwierdza, że nie umie być bohaterem, bo nikt go nie wychował. Malcolm, któremu Jessica mówi, że jego supermocą jest pomaganie ludziom i wyciąganie ich z dołków, i że to jest coś, czego ona nigdy nie będzie w stanie zrobić, a może jest to nawet bardziej potrzebne. Luke, który się ukrywa. Simpson, który działa po swojemu i autentycznie wierzy, że robi dobrze. Jeri Hoghart, która jest po prostu skuteczna, a zmienianie stron nagle staje się skutkiem ubocznym jej działania. Trish, która była na tyle silna i zdecydowana, żeby być w stanie przejąć kontrolę nad swoim życiem.

Kto tu jest prawdziwym bohaterem*, a kto prawdziwym „złolem”, jakby się tak w to wgłębić?

Jessica

I wszystko to, co z nią związane. Cała jej historia, to co się na nią składa i co z niej wynika. To że w końcu zabija, żeby zakończyć całą sprawę. To, że ma wątpliwości i gubi się w życiu. To, że zwyczajnie się boi. To, że bywa samolubna i nie potrafi się wznieść ponad swoją historię i ograniczenia. To, że bywa bohaterką i potrafi poświęcić wszystko. To, że ma spójny charakter i po prostu jest sobą. To, że zmaga się z jakimiś losowymi ludźmi, którzy chcą się jej pozbyć, bo nie lubią superbohaterów w ogóle (kolejny mini-wątek z doskonałymi motywacjami!). To, że jest tak bardzo świadoma siebie, tego co robi, dlaczego to robi, czego nie potrafi i nigdy się nie nauczy. I tak dalej.

Poza tym – serial zawiera najprostszą, najkrótszą i najbardziej adekwatną definicję gwałtu. Kolejna rzecz, która może zmusi kogoś do pomyślenia.

Kilgrave

 Tak, wiem, wszyscy czekacie na to aż się wytłumaczę z tytułu. Spokojnie, przyjdzie czas i na to.

Przede wszystkim – tak, przyznaję się bez bicia, że pierwszym powodem zainteresowania się serialem był Tennant. No i fakt, że to jednak Marvel, więc przynajmniej dam szansę. Tennant mnie (oczywiście!) nie zawiódł, aktorsko jest świetny – jak bardzo przekonałam się w momencie, kiedy w czasie oglądania serialu wyskoczyło mi gdzieś w internecie zdjęcie Dziesiątego i… jakoś mi się tak dziwnie nieprzyjemnie zrobiło. A później musiałam wrócić do któregoś odcinka Doctora Who i całkiem mi to wrażenie przeszło. Niby ten sam człowiek, ale mimika, zachowanie, sposób mówienia – i jednak inny.

Po tej obowiązkowej wstawce, pełnej zachwytu nad geniuszem aktorskim, możemy przejść do omawiania postaci.

O stopniowym poznawaniu motywacji bohaterów już pisałam – tutaj jak najbardziej ma to zastosowanie. Nie wiem czy nie najbardziej ze wszystkich bohaterów. Świetnie przemyślany jest także motyw, o którym również już wspomniałam, czyli fakt, że Kilgarve jest osobą, której nikt nigdy nie wychował, bo zwyczajnie nie mógł. Tak naprawdę jest on w pewien sposób wyprany z człowieczeństwa i całkowicie amoralny, bo zwyczajnie nie miał jak tej moralności rozwinąć. Moment, w którym zostaje to wprost powiedziane i uświadomione (zarówno nam, widzom, jak i Jessice) jest dla mnie w pewien sposób najważniejszym momentem w całym serialu. Bo wtedy jeszcze wszystko mogło się zdarzyć.

Ta rozmowa, w której Kilgrave stwierdza, że Jessica musiałaby nauczyć go jak być bohaterem, bo on myśli tylko w sposób logiczny i pragmatyczny (dlatego wychodzi mu, że zabicie człowieka jest najlepszą opcją) i nie umie inaczej, a ona uświadamia sobie, że to prawda i faktycznie tak jest była momentem, w którym mnie „włączył się psycholog”. Otóż mój mózg automatycznie przeskanował postać pod kątem kryteriów, jakich używa się do oceny rokowań w psychoterapii, z następującym wnioskiem – to mogłoby się udać. Nie twierdzę, że udałoby się na pewno (bo za dużo rzeczy mogłoby się wydarzyć po drodze), ale w tym konkretnym momencie fabuły bohater był na tyle zmotywowany do zmiany (pomijam fakt na ile było to wyrachowaną zagrywką obliczoną na zatrzymanie Jessici przy sobie), że mogłoby to zadziałać. Wymagałoby bardzo ścisłego nadzoru i dokładnie określonego kontraktu, ale nie byłoby niemożliwe. Niestety – i tutaj dochodzimy do kwestii najbardziej problematycznej – jedyną osobą, która byłaby w stanie doprowadzić do jakiejkolwiek zmiany, byłaby właśnie Jessica. Pozostawienie Kilgrave’a choć na chwilę z osobami, nad którymi miałby władzę, mijałoby się z celem, a wręcz mogłoby zniszczyć zakładane efekty (przynajmniej w początkowej fazie). Absolutnie się więc nie dziwię, że wizja przebywania 24h na dobę i 7 dni w tygodniu w pobliżu osoby, której się najbardziej nienawidzi i która wyrządziła nam tak ogromną krzywdę jest nie do udźwignięcia. Natomiast moment, w którym został zamknięty (swoją drogą – wreszcie mamy do czynienia z bardziej uzasadnionym zamykaniem kogoś w szklanym więzieniu…), był momentem przełomowym w drugą stronę – od wtedy było już jasne, że niczego się tutaj nie uratuje.

W ten sposób docieramy wreszcie do konkluzji z tytułu – ja bym się takim człowiekiem zajęła. Po przeanalizowaniu jego motywacji, możliwości, wiedząc jakie byłyby najważniejsze elementy kontraktu i zapewniając sobie dokładnie możliwość wyjścia z takiej relacji, zajęłabym się terapią niewychowanego złoczyńcy z rozwojem moralnym na poziomie 10-latka. Ale ja nie mam złych wspomnień z nim związanych. I podobno mam za dobre serce. Powiem Wam jednak, że przekonanie się po raz kolejny (nawet bazując na tak absurdalnych podstawach), że wybrało się dobry zawód, jest bardzo miłym uczuciem.

Podsumowując – czekam na drugi sezon. I liczę na to, że postaci będą się dalej tak ładnie rozwijać i wszystko będzie tak doskonale uzasadniane. Kilgrave’a już nie będzie, ale to nie znaczy, że inni złoczyńcy będą mniej ciekawi. Skoro już pierwszy podpadał pod analizę i załapałby się na psychoterapię… kto wie, co czeka nas dalej.

Trzeba jeszcze wspomnieć o tym, że serial jest wizualnie zrobiony bardzo przekonująco – robi wrażenie bardzo przemyślanego. Dobrze działa też operowanie kolorem i światłem. A właściwie różnymi źródłami światła, które można zobaczyć w nocy.
W czasie oglądania całkiem pasowała mi też muzyka. Ale z wydawaniem sądów na jej temat powstrzymam się, aż będę mogła przesłuchać sam soundtrack, bo ostatnio dość mocno się na takim pierwszym wrażeniu zawiodłam.


 * Dla mnie największą bohaterką, która wygrała największą wojnę jaka może istnieć i straciła na tym stosunkowo najmniej, jest Trish. I nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. Malcolm jest w trakcie takiej wojny i jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie, ale trzymam za niego kciuki i mam nadzieję, że będzie kolejnym bohaterem w tym serialu.

2 thoughts on “Jak Kilgrave udowodnił mi, że skończyłam te studia, co trzeba (Jessica Jones – serial)

  1. Też podczas oglądania serialu zauważyłam, że najpierw nie lubiłam Kilgrave, aby potem tę niechęć przerzucić na jego rodziców i tak dalej i w pewnym momencie już nie do końca byłam pewna, kogo powinniśmy „nienawidzić”. A ten moment, kiedy Jessica idzie do Trish i pyta czy powinna zostać z Kilgravem i się nim zająć? Boski! To był właśnie ten moment, który uświadomił mi całkowicie, że jedyną osobą, której Jessica ufa bezgranicznie jest właśnie Trish, bo w tamtym momencie dosłownie włożyła jej swoje życie w ręce.

    Irytowała mnie trochę postać policjanta (Steve? Zapomniałam jak miał na imię). Z jednej strony to był bohater, który przeszedł przez to, co Jessica i też próbował sobie jakoś z tym poradzić… Ale przez większość czasu po prostu mnie denerwował. :<

    1. Pan nazywał się Will Simpson. Ale pomylenie jego imienia akurat z imieniem Steve jest tak piękne i tak bardzo na miejscu! <3 :D

      On jest dla mnie jednym z najbardziej namacalnych i łopatologicznych dowodów (sądzę zresztą, że taki był cel jego wprowadzenia, poza oczywistym mrugnięciem do fanów filmów) jakie ten serial przedstawia na to, że bycie bohaterem zależy bardziej od charakteru niż od możliwości.

Leave your comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.