„I really am just a mad man with a box.” (Doctor Who – serial)

Dzisiejszy post pisze się z dwóch powodów. Po pierwsze, ponieważ już zaraz, za chwileczkę premiera 8. serii tego serialu (a ja się już nie mogę tego doczekać!). Po drugie, kiedyś moja Mama poprosiła mnie o napisanie czegoś, co jej wyjaśni dlaczego ja tak strasznie lubię „te wszystkie rzeczy z różnymi paskudztwami” (czytaj: fantastykę i science-fiction). Tutaj przynajmniej spróbuję to wyjaśnić. ;)

Spróbuję, bo absolutnie nie oczekuję, że będę jakoś szczególnie przekonująca, zwłaszcza dla tych, którzy kompletnie tego „nie czują”. No i ograniczę się tylko i wyłącznie do tego jednego serialu, nie siląc się na większą analizę (pewnie byłoby jeszcze trudniej). Gotowi? To lecimy! ;)

Kto jeszcze patrzy na gif i słyszy melodię z czołówki?… ;)

Dla osób, które nie mają pojęcia o czym mówię: serial opowiada o kosmicie (wyglądającym zupełnie jak człowiek, ale jednak kosmicie), pochodzącym z planety Gallifrey Władcy Czasu, nazywającym samego siebie Doktorem (tak, po prostu Doktorem). Jest bardzo stary (w tym momencie wiek liczy już w tysiącach lat) i podróżuje w czasie i przestrzeni swoim statkiem kosmicznym (który jest większy w środku i poniekąd jest żywą istotą), zwanym T.A.R.D.I.S. (skrót od Time And Relative Dimension(s) In Space), wyglądającym całkiem jak niebieska brytyjska policyjna budka telefoniczna.

Niestety po polsku brakuje dobrego tłumaczenia dla pytania, które najczęściej pada, kiedy Doktor się przedstawia.

Doktor nie podróżuje sam (a jeśli próbuje, to może się to nie najlepiej skończyć) – ma towarzyszki (przeważnie), bądź towarzyszy, czyli ludzi, których zabiera ze sobą na wycieczki w przeszłość, przyszłość i teraźniejszość całego Wszechświata. Wycieczki te przeważnie zawierają sporo elementów związanych z ratowaniem tegoż Wszechświata (bądź przynajmniej jego fragmentu) przez zagładą / inwazją obcych / wojną / kataklizmem / innymi nieprzyjemnościami.

Dziesiąty sam się usłużnie przedstawia. ;)

Serial obchodził w zeszłym roku 50-lecie istnienia (choć pomiędzy 1989 a 2005 była przerwa), a w tym kontekście dodatkową ciekawostką robi się obsada. Nie, głównej roli nie gra wciąż ten sam aktor. Wręcz przeciwnie – Doktor posiada zdolność do regeneracji w innej postaci. Jak dla mnie – jest to absolutnie genialny pomysł scenarzystów, eliminujący problem odchodzenia z serialu aktorów grających główną rolę, przy zachowaniu ciągłości i logiki fabuły (specyficznie rozumianej w science-fiction, ale jednak). W tym momencie będziemy rozpoczynać przygody z Dwunastym Doktorem. Przy okazji każdy z aktorów tworzy poniekąd swoją własną postać. Każdy z Doktorów jest inny (spory o wyższość jednego nad drugim są wśród miłośników serialu równie niekończące się i nierozstrzygalne jak te o wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą), ma inny styl, inne ulubione powiedzonka, charakterystyczny ubiór, sposób zachowania, trochę inną TARDIS… wymieniać można by było jeszcze długo. I w sumie ta różnorodność (towarzysze też się przecież zmieniają) jest jedną z cech, za które serial uwielbiam.

Wszyscy dotychczasowi Doktorzy; brak obecnego (choć jest ich dwunastu; cóż, w tym serialu nic nie jest proste…).

To po tym przydługim wstępie może warto przejść do tego, za co serial lubię.

O zmianach (i świetnym pomyśle scenariuszowym na nie) i różnorodności charakterów postaci (nawet tej samej!) już pisałam. Ale (mówiłam, tu nic nie jest proste!) prawdą jest też fakt, że bardzo lubię samą postać Doktora, niezależnie od jego wcielenia. Bo w każdej wersji jest trochę (czasem trochę bardziej) wariatem. Bo NAPRAWDĘ zależy mu na tych wszystkich ludziach i kosmitach, których ratuje przez zagładą, na każdym jednym z nich. Bo wyznaje filozofię pozostawania wciąż dzieckiem, przynajmniej trochę (czy byłoby to związane z rozdawaniom ludziom żelek, bieganiem w trampkach lub fezie, ewentualnie niedorzecznie długim i kolorowym szaliku czy też użytkowaniem huśtawek kiedy tylko się da i ogólnym ADHD). Bo jest inteligentny i bywa złośliwy. Bo definitywnie jest bohaterem „z historią”. Bo nie ma dla niego spraw nieważnych – zapobieganie inwazji kosmitów czy też pomoc w opiece nad dzieckiem albo walce z potworami z szafy (zresztą, skąd wiadomo, że to nie to samo?). Bo… mogłabym tak jeszcze długo, ale chyba nie o to chodzi. ;)

O tym, że bywam zachwycona pomysłami scenarzystów też już pisałam. Ale (cokolwiek by mi nie próbowano wmawiać i jakkolwiek bardzo by ze mną nie dyskutowano) powtarzam i będę się tego trzymać: to jest niesamowicie inteligentny i dobrze pisany serial, mający ogromną ilość odwołań do historii, literatury, kultury, astronomii (tak, tej prawdziwej też) i innych dziedzin wiedzy (Ludzie, podróże w czasie! Kosmos! Jak można tego nie wykorzystywać!). Kto mnie trochę zna, wie, że takie rzeczy uwielbiam, tu nie ma wyjątku. ;)

Poza tym serial jest bardzo dobrze zrobiony – coraz lepiej. Mogłabym się rozpisywać o muzyce (7 seria jest jak na razie moją ukochaną pod tym względem, a Murray Gold zasługuje na specjalne miejsce wśród kompozytorów których lubię), grze aktorskiej (aktor grający Dziesiątego Doktora, czyli David Tennant jest na czele mojej prywatnej listy aktorów genialnych), efektach specjalnych (które są coraz lepsze)… i tak dalej. Ale może to po prostu zasługa tego, że ten serial tworzą ludzie, którzy go po prostu kochają, czyli fandom w czystej postaci (krąży po świecie fragment gazety, w której jest list napisany do BBC przez zachwyconego 15-letniego Petara Capaldiego, czyli aktora, który właśnie zaczyna grać Doktora; właśnie potwierdzono, że intro nowego sezonu jest inspirowane twórczością i zostało przygotowane przez fana, który po prostu podzielił się swoim wideo w Internecie, a przez przypadek natknęli się na ów filmik producenci).

Zastanawiałam się, co jeszcze napisać. Mogłabym pisać o poszczególnych towarzyszach – co wnosili do historii; dlaczego jednych lubię, a inni mnie nie ruszają; w jaki sposób są ważni, bo czasem pokazują coś ważnego i radzą sobie z problemami, pomagając innym (także widzom). Mogłabym pisać o odcinakach, które uwielbiam, bo…; o pomysłach na przeciwników Doktora i jego „pomocnikach”; o odwołaniach do historii, które mnie dużo nauczyły (bądź zmusiły do nauczenia się). Mogłabym pisać dużo, dużo więcej. Ale chyba nie będę, bo to by były jednak straszne spoilery.

Nie napiszę więc nic więcej. Jeśli ktoś chce, żebym mu powiedziała więcej (a gadać na ten temat mogę godzinami, dniami, tygodniami… nie sprawdzałam w sumie jeszcze, nikt nie wytrzymał aż tyle :P). Albo – i to będzie najlepsze wyjście – zacząć oglądać (jeśli jeszcze nie oglądacie). Jeśli wytrzymaliście do końca tej zwariowanej notki bez łapania się za głowę i zastanawiania się nad tym, co ja za bzdury wypisuję, to naprawdę może być dobry pomysł. ;)

Zostawiam Was więc z Dwunastym Doktorem i jednym z fajniejszych kawałków (kto ogląda Sherlocka powinien zauważyć coś ciekawego oprócz tytułu) muzyki. I drugim. I może jeszcze trzecim… I czwartym. I ostatnim (piosenką!). Dobra, koniec. :D (Czy wspominałam, że siódma seria ma świetną muzykę? Chociaż jak widać nie tylko…). A teraz ciii… Czekamy.

One thought on “„I really am just a mad man with a box.” (Doctor Who – serial)

Leave your comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.